Stan Unii (State of the Union, USA 1948)
Reż. Frank Capra
Obsada: Spencer Tracy (Grant Matthews), Katharine Hepburn (Mary Matthews), Van Johnson (‚Spike’ McManus), Angela Lansbury (Kay Thorndyke), Adolphe Menjou (Jim Conover) i inni.
Najsławniejszych kochanków Hollywoodu – Katherine Hepburn i Spencera Tracy – reżyserowali najwięksi. Aktorska para zawsze zaangażowana społecznie i politycznie – tym razem współpracowała z podobnie odbieranym Frankiem Caprą. „Wycofuję się jako kandydat — nie dlatego, że jestem uczciwy, ale dlatego, że jestem nieuczciwy.” Słowa Spencera Tracy, które zostały napisane w scenariuszu na potrzeby filmu, były jednak tym razem nieświadomym aktem odmowy aktywizmu i politycznego zaangażowania reżysera, który w latach 30-tych z tego słynął. „Stan Unii” był ilustracją jak czas powojennych nagonek politycznych i „polowań na czarownice” generował twórcze lęki i odmowę etycznego zaangażowania – nie tylko filmowej postaci – ale samego twórcy. Ale to nie oznacza, że film ten nie opisuje chaosu nowoczesnej polityki. Krytyk pisał: „W pewnym sensie jest to Capra w swoim najbardziej realistycznym, ale też najmniej zaangażowanym obrazie. Dla artysty gest wycofania się ze społecznego świata – takim, jakim go postrzega – nigdy nie obywa się bez jakiegoś uszczuplenia jego sztuki”. A jednak na seminarium Directors Guild of America w 1981 roku, stary reżyser wygłosił zdumiewające oświadczenie, że „Stan Unii” był jego najlepszym filmem z rzemieślniczego punktu widzenia. Mówił: „Dopiero wtedy czułem, że wiem, co robię jako reżyser”. Może to nas dziwić – ale dotąd Capra był kochany za filmy, które były niemal improwizowane, a tutaj forma i konstrukcja była ponad rozwichrzoną dotąd poetyką. Wiemy, że w trakcie realizacji Capra rezygnował ze scen, które były wątkami pobocznymi, skupiał się na głównej linii. Bez tych scenariuszowych kontekstów film stawał się trochę niejasny politycznie. Capra obawiał się pomówień, że dotąd komunizował i że jest imigrantem z Sycylii. Unikał jednoznaczności. Mimo jego oporu, MGM postanowiło, że film zostanie pokazany prezydentowi Trumanowi w Loew’s Capitol Theatre w Waszyngtonie 7 kwietnia 1948 r. Truman był zachwycony… Nie wyłapał politycznej krytyki. Capra nie był już niebezpiecznym rzecznikiem ludu. Zdumiony ale uspokojony Capra opowiadał reporterowi po pokazie: „Nie zrozumieli tego opatrznie… Dopóki możemy śmiać się z samych siebie, wszystko jest w porządku… zwłaszcza, gdy ludzie na urzędach publicznych też się z siebie śmieją”. Capra był tak wzruszony entuzjazmem prezydenta, że już zawsze określał Trumana jako ulubionego polityka. Nie widział, że z perspektywy jego artystycznej suwerenności pochwała Waszyngtonu była dla twórcy słodko-gorzka. Ale „Stan Unii” radził sobie dobrze komercyjnie – bo i opinia publiczna oczekiwała od kina polityki konsensusu. Po latach dopiero dostrzegamy, że Capra bardzo głęboko i nie wprost mówił w swoim filmie o polityce rozliczeń: ALE. Stąd być może radykalna prawicowa krytyka, tradycyjnie niechętna Caprze, po premierze pisała, że to jest jednak wciąż podszyte zdradą i komunizmem…