12.01.23
Duch i pani Muir (The Ghost and Mrs. Muir, USA 1947)
Reż. Joseph L. Mankiewicz
Obsada: Gene Tierney (Lucy Muir), Rex Harrison(kpt. Daniel Gregg), George Sanders (Miles Fairley), Natalie Wood (Anna Muir jako dziecko) i inni.
Ewenement wśród filmów Mankiewicza. Film – krajobraz ze snu, gotycki, nawiedzony i poetycki. Przedstawia niemożliwy romans między wdową, a duchem kapitana żeglugi. W tym sensie jest to gorzka komedia, która owszem ma swoje błyskotliwie śmieszne sceny parodiujące kino grozy – ale przede wszystkim pozostaje historią miłosną poza grób. Bo to jest najsilniejsze w tej opowieści: pokusa i obietnica śmierci, dziwny freudowski (wszakże to Mankiewicz!) „death drive” głównej bohaterki, która wyobraża sobie lub widzi kochanka, bez względu na to jak jest w końcu kapitan Gregg (Rex Harrison) sprowadza swoją kobietę do innego świata. W finale miłość i śmierć (eros i thanatos) połączyły się w duchowych godach, w których karkołomna para znalazła w wieczności to, czego nie mogli mieć na ziemi. Filmom tego rodzaju zawsze grozi, że staną się nazbyt kiczowate albo surrealistyczne czy ekspresjonistyczne. To złe cechy dla reżysera ceniącego psychologiczny realizm. Mankiewicz zdał sobie jednak sprawę, że film o duchu będzie musiał sprostać oczekiwaniom widzów. „Gull Cottage” był tak ekspresyjnym prototypem nawiedzonego domu, że można było spodziewać się okazjonalnego dreszczyku emocji, który reżyser żartobliwie zapewnia na początku dramatu. Publiczność może wyczuć obecność duchów jeszcze przed przybyciem Lucy (Gene Tierney) do domu. Obiektywne, wysokie ujęcie samochodu – przykładowo – poruszającego się po krętej drodze sugeruje, że ktoś obserwuje nowego mieszkańca. Można to uznać za ustępstwa na rzecz popularnego gustu, ale jeśli tak to Mankiewicz ukłonił się publiczności stylowo i inteligentnie. Wizja reżysera wyróżnia „Ducha i panią Muir” na tle podobnych filmów. Mankiewicz widział w fabule coś więcej niż romans między duchem a śmiertelnikiem; widział romans życia i sztuki (ars longa – vita brevis) i niemożność ich połączenia na tym świecie. To, co Lucy przeżywa w krótkim czasie z kapitanem, to wprowadzenie w świat sztuki i przedsmak wieczności. Jeśli funkcja artysty ma wykraczać poza zwyczajność i zastąpić prostacki świat jego idealnym wcieleniem – to kapitan ratuje Lucy przed przyziemnością. Daje jej możliwość zostania bohaterką widmowego romansu, który czyni zwykłych ludzi bohaterami tragedii greckiej. Lata w nawiedzonym domu mijają a Lucy, samotna postać, idzie plażą obok palu, na którym wyryto imię jej córki; litery są już niewyraźne. Jeszcze trochę czau i na werandzie stoi siwowłosa i wątła kobieta. Jeśli jej upiorny kochanek ma wrócić, powinno to nastąpić teraz. Mankiewicz nie spieszy się z transmutacją Lucy. Najpierw skarży się ona na ból w ramieniu; potem sięga po szklankę mleka, ale ono wypada jej z ręki. Mankiewicz przechodzi do ujęcia od kolan do stóp Lucy siedzącej na krześle. W kadr wchodzi męska para nóg. „Już nigdy nie będziesz zmęczona. Chodź ze mną Lucy. Chodź, moja droga”. Kobieta, która wstaje z krzesła nie jest już starowiną, ale młodą dziewczyną. Mankiewicz nigdy nie zrobił filmu w którym liryczna poezja tak zgrabnie przeplatałaby się z konwencją kina gatunków. Można się zastanawiać, czy Mankiewicz w ogóle wiedział, że stworzył dzieło sztuki, a zarazem dzieło o sztuce. Wszakże najlepsze kino działa na nas bezwiednie, intuicyjnie.